Wywiad: Andrzej F. „Florek” o kultowych lokalach Warszawy i wyjazdach „Pershinga”

1 61 980

Przez niemal dekadę funkcjonował u boku najsłynniejszego polskiego gangstera, będąc jego kierowcą i jednym z najbardziej zaufanych ludzi. W zamachach przeprowadzonych na jego szefa został kilkukrotnie postrzelony, a granat, który wrzucono mu do auta tylko cudem nie eksplodował. Chcąc go poróżnić z bossem grupy, wysadzono również jego samochód i spalono działkę. Zdarzenia te przyniosły jednak efekt odwrotny do zamierzonego. W poniższym wywiadzie Andrzej F. „Florek” kierowca słynnego „Pershinga” opowiada o Bazarze Różyckiego, kultowych warszawskich knajpach lat 80. i 90., służbowych i wakacyjnych wyjazdach swojego szefa, ulubionej piosence „Pershinga” i powielanym od wielu lat micie o miejscach wyłączonych z gangsterskich porachunków.

Porozmawiajmy na początku o kultowych miejscach jeszcze z lat 80., o których wspominałeś w książce „Śladami polskich gangsterów”: Olszynka Grochowska, Kasandra, Telimena, Bar u Teścia czy Oaza.

Wtedy byłem młodym chłopakiem, nie było jeszcze żadnych ekip. Natomiast oprócz tego, co wymieniłeś były jeszcze inne knajpy. Była Kaukaska, była Szampańska, Pod Samowarem… W Kaukaskiej było takie specyficzne wejście, bo wszedłeś tylko do przedsionka, a do samej knajpy wjeżdżało się windą, zjeżdżał po ciebie ochroniarz. Na dole cię już taksował wzrokiem, czy się nadajesz do lokalu, czy nie. A na górze oczywiście taniec erotyczny w kisielu, czy w jakimś innym podobnym temacie.

Jakie to były lata?

No to jeszcze było przed 90., kiedy cinkciarze byli najważniejszymi ludźmi w tak zwanym „mieście”, gdzie wiadomo było, że to oni rządzą, mają jakieś pieniądze. Wiadomo, kto ma pieniądze, ten rządzi. No i u nich pracowałem „na punkcie”, czyli miałem punkt od dolara, czyli jak klienta naraiłem, to potem z tego na koniec dnia procentowo dostawałem jakieś pieniądze, albo między kantorami biegałem z gotówką, bo dzwonili do siebie, albo na pagery wysyłali informacje, że tu i tu jest taka transakcja, tu i tu dolar skoczy, albo spadnie. Ja w tym w ogóle w tym nie byłem oblatany, ale tak pracowałem.

Czyli zaczynałeś, wykonując drobne prace dla niebieskich ptaków PRL-u, cinkciarzy i innych miejskich legend?

No to było już po Bazarze Różyckiego, bo tam zaczynałem takie dojrzałe życie z ferajną, czy w ferajnie. Zostałem przyjęty na benkiel (bazarowa gra hazardowa wiążąca się z oszustwem, zwana też grą w trzy karty, kubki czy kółka – przyp. F.C.) jako młody, zdrowy dzik i wkraczałem jak był jakiś problem z kimś, kto przegrał, trzeba się było się zaangażować, udawać przechodnia, który akurat wbija się w ten zlepek tłumu, żeby mu przeszkodzić, tylko po to, żeby on puścił za ręce tego, który miał jego pieniądze i te krążki do rzucania. To zawsze w konfrontacji z policją był dowód nie do wykpienia się.

Tu musielibyśmy wyjaśnić czytelnikom czym była gra na benklu, bo to nie była standardowa zabawa czy gra hazardowa, tylko gra do jednej bramki.

To była loteria.

Loteria, w którą wygrywał tylko prowadzący grę i jego kumple.

Tak. „Czarna wygrywa, czerwona przegrywa, wy macie gały, żeby patrzały, ja mam ręce, więc nimi kręcę i gdzie jest lala malowana?”. No i to się tak wszystko odbywało, czasami w szybkim tempie, jak było dużo chętnych, którzy trafili do tego tak zwanego kotła. A jak nie, no to trzeba było dłużej pracować, żeby urobić jednego albo dwóch, u których dało się wyczuć, że mają schowane gdzieś pieniądze.

Zielone budy Bazaru Różyckiego, fot. zbiory Filipa Czerwińskiego

Czyli głównie przyjezdni. Naiwniacy, którzy przyjeżdżali na zakupy i zobaczyli, że ktoś akurat wygrywa obok nich jakąś sumę, więc liczyli na pomnożenie majątku, a wracali z pustymi kieszeniami i czasami z podbitym okiem, bo wygrać się w to nie dało.

Role były podzielone. Jedni obserwowali, tak jak ja patrzyłem, na tak zwanym zeksie, na obcince. Moim zadaniem generalnie było ostrzegać przed milicją i patrzeć ewentualnie, czy ktoś tutaj nie skacze na plecy tym, którzy stoją przy samym kotle i obserwują potencjalne ofiary. Puszczali gracze do siebie oko, a ten ktoś, kto został wytypowany, dostawał tak zwaną podpuchę, że wiedział, gdzie jest ta „lala malowana”. No i wtedy zaczynało się takie urabianie. Zazwyczaj kończyło się to, że chcąc nie chcąc, przegrany zdejmował jeszcze obrączkę, albo kobieta jak była, to i kolczyki potrafiła zdjąć. No i gdzieś tam w różny, naturalny sposób, jak bardzo jej zależało, żeby odzyskać, to zawsze znalazł się ktoś, kto wykupił to z ze „wspólnego kotła” i szedł z panią negocjować, co ona musi w zamian zrobić, żeby to odzyskać…

Klimat niczym z serialu „07 zgłoś się”.

Identyczny.

Wokół Bazaru Różyckiego było kilka kultowych lokali. Jednym z nich była Oaza na Targowej.

To było przeważnie miejsce spotkań wszystkich ekip, kiedy było zagrożenie, był kocioł, ktoś krzyknął „Gienek!”, „Stefan!” i trzeba się było rozejść. Albo zaprzyjaźnieni milicjanci jeszcze wtedy, bo to był rok 88-89, mówili „Dzisiaj nie ma pracy”. No i trzeba było ich przeczekać. Na stojaka się tam spożywało, bo to był taki bar szybkiej obsługi, więc tam wódeczka była lana pod stołem, tam nikt tego nie pilnował. Pani chodziła z wózkiem, zbierała talerze, miała więc swój świat. Nie miała prawa głosu, nikt się nie próbował nawet odzywać. No i to była Oaza, była też Kasandra, tam to naprawdę… To jest kultowe miejsce, które można opisać w kilku słowach: tam siekierę można było zawiesić w powietrzu, a przy okazji jeszcze niejednokrotnie niejeden tracił tam zdrowie, pieniądze, godność.

To był lokal, do którego chyba nie każdy wchodził ot tak z ulicy.

Z ulicy tak naprawdę to nikt nie wchodził. Lokal zawsze był pełny, minimum połowa stolików była zajętych, kiedy było małe rozluźnienie, a kiedy przychodziła ta odpowiednia pora, to było tak tłoczno, że przy zapalonym świetle ciężko było, w tym dymie papierosowym, dostrzec, kto, gdzie siedzi, bo po prostu każdy był pochylony nad swoim stolikiem i odbywały się narady, biznesy. Już wtedy ludzie bardzo, bardzo chronili swoje biznesy i swoje zawody.

W lewym rogu zdjęcia widoczny jest fragment szyldu Kasandry i tabliczka z adresem Targowa 64, pod którym znajdował się lokal, fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe

W jednym kącie siadali panowie, którzy zajmowali się srebrem, w innym kącie ci, którzy walutą, a w jeszcze innym na przykład benklarze.

To było tak, jakby teraz przyrównać to do jakiegoś konsorcjum, że idziesz i masz wszystko w jednym. Tak, jakbyś poszedł na zakupy do supermarketu. Szedłeś do Kasandry w określonym celu, bo potrzebowałeś coś kupić. Najczęściej mogłeś kupić podrabiane złoto, podrabianie srebro i miałeś w tym jakiś interes, bo ktoś przyjechał, chciał kupić, wiesz, teraz ty powiedziałeś, że może uda ci się taniej kupić. A te podróbki były rewelacyjne wtedy. To była ręczna robota. Tam też się wóda lała, rozmowy życia były wtedy i tak dalej. Zawiązywane sojusze były na pewne tematy, więc z zewnątrz to jak ktoś zabłądził, to od razu albo kopa dostawał w tyłek, albo w papę dostawał, jeszcze zostawał w drzwiach okradany.

No tak, mówimy cały czas o warszawskiej Pradze, czyli miejscu, które miało niezbyt pozytywną opinię i pozostało to do dziś.

No Kasandra to były takie „rogatki praskie”. Jak do Kasandry wszedłeś, a byłeś zupełnie niewtajemniczony, to jeżeli zdążyłeś się wycofać, to wychodziłeś natychmiast. A jeżeli nie zdążyłeś się wycofać, no to przypłacałeś to kontuzją, albo wychodziłeś lżejszy o to, co tam miałeś na sobie.

W książce opowiadałeś o innym lokalu mocno zadymionym dymem papierosowym, czyli o Olszynce Grochowskiej.

To było dyskoteka, gdzie oprócz tego, że był zadymiony lokal, to zawsze było czuć klejącą podłogę. Tam była położona wykładzina, nie tak, jak jest teraz w lokalach, gdzie jest łatwa podłoga do zmywania. To była wykładzina bardzo mocno przymocowana i ona nie była wymieniania, ani nie była prana, bo to nie było w ogóle w zamiarze, żeby utrzymać estetykę. Ona była ciemna z założenia. Jak się coś wylało, to już tak zostało, ale papierosy, no to był taki czas, że papierosy paliło się wszędzie i z każdym. Szczególnie przy jakichś rozmowach, na jakiś temat.

Ująłeś to tak, że w dymie papierosowym, który tam wisiał, można było się zagubić, stracić orientację i nie wiedzieć, gdzie się jest. Niejeden przez to, że się zagubił, wyleciał na chodnik z wysokich schodów z tego lokalu.

No tam były takie dosyć pokaźne te schody, z jednym zakrętem z góry. Szczególnie jak muzyka grała. DJ puszczał muzykę, światła wirowały i był ten dym z papierosów bardzo, bardzo obfity, plus jeszcze DJ puszczał na parkiet tę parę taką. No i jak delikwent zabłądził nie do tej loży, co trzeba, to i mógł zostać w tej loży pod stołem. Po prostu leżał i czekał, aż go zwolnią. No nie… No to był dziki zachód, po prostu to był dziki zachód.

Bo swoją lożę też tam mieli Starzy Pruszkowscy.

Starzy Pruszkowscy jak przychodzili, to już właściciel na nich czekał gdzieś tam przy wejściu, albo kierowniczka sali, bo z góry dostawała jakąś pocztą pantoflową, że mogą dzisiaj być i taka największa loża była dla nich zamawiana, gdzie z tej loży było baczenie na całą salę. Aczkolwiek oni nie musieli się na nikogo oglądać i patrzeć, ale lubili mieć ogląd na całą sytuację, a mówię to z tego akurat doświadczenia, że sam tam stałem na bramce. Stałem z kolegą, który został pchnięty nożem, no i potem zrezygnowaliśmy co prawda z tego, ale rotacja była duża i rotacja klientów, i rotacja bramek. Tam na bramce pamiętam, poznałem „Słonia” (Andrzej N.– przyp. F.C.), który został potem zastrzelony w Siestrzeniu. Bardzo dobrze już wtedy znałem Jacka Dresza, który przesiadywał w Telimenie z „Masą” i Wojtkiem „Kiełbasą”.

Kultowy lokal na Krakowskim Przedmieściu.

Ale tam na Krakowskim Przedmieściu to był bardzo elegancki lokal. A tutaj ja ich poznałem, ja tutaj się z nimi asymilowałem, imponowało mi, że tych ludzi znam, bo podchodzę, rękę podaję i patrzę, czy moi koledzy to widzą.

Czyli oni pod koniec lat 80. już mieli famę tej ekipy, tego groźnego gangu?

Nietykalna grupa, wszystkowiedząca, wszystkomogąca. Oni po prostu bazowali na tym, no i słusznie z resztą, że młodzi się mają garnąć. To młodzi mają im zaimponować, tak żeby oni ich objęli parasolem ochronnym, żeby się wkraść w ich łaski. No i tak to funkcjonowało.

Telimena i pobliska prokuratura, fot. zbiory Filipa Czerwińskiego

Wspomniałeś Telimenę, której okna wychodziły właściwie na okna prokuratury.

Na parking, na główne wejście do prokuratury.

Członkowie warszawskiego półświatka byli dosyć zuchwali, że tam właśnie biesiadowali.

Śmiesznie to wyglądało, bo powiedzmy prokuratura kończyła pracę o 16.00, a około 16.30, 17.00 już na górze przy otwartym oknie ewidentnie z widokiem na drzwi od prokuratury, zasiadali sobie panowie ze środowiska, nazwijmy to, pruszkowskiego.

Z tego, co wiem, często przebywał tam pan Wojciech P. i jego ochroniarze „Kiełbasa” i „Masa”.

I do tego Jacek Dresz. To był stały skład.

W książce „Śladami polskich gangsterów” dosyć szczegółowo opowiedzieliśmy o lokalach, które upodobała sobie ekipa ożarowska. Podzieliłem je na tak zwane „śniadania” czyli miejsca porannych zebrań i na lokale, w których spotykano się wieczorami, żeby podsumować dzień.

I zaplanować następny.

Zaplanować następny, przekazać informacje, ale pewnie też się bawić. Bardzo ważnym miejscem był tutaj nocny klub w hotelu Polonia, który upatrzył sobie „Pershing” na swój punkt, na nieformalne biuro, nie wiem do końca jak to określić…

Nigdy to nie było traktowane jak biuro. To było takie miejsce, do którego on lubił przychodzić. Nie wiem, czy konsultował to z innymi chłopakami z ekipy, w każdym razie, ja się nigdy nad tym nie zastanawiałem głębiej, aczkolwiek zastanawiało mnie, z jakiego klucza to jest wybierane. Generalnie bardzo pasowało do całego klimatu.

Lokal był w samym centrum miasta naprzeciwko Pałacu Kultury.

Z ogródkiem przed lokalem, w którym siedzieliśmy tylko my i tam się akurat nigdy nie zawieruszył żaden pan przypadkowo z piwem albo poprosić o ogień do papierosa, bo zawsze któryś z nas siedział przy wejściu do tego ogródka. Przeważnie to byłem ja, a jak mnie nie było, to był ktoś inny z chłopaków i po prostu miał zakaz wpuszczania.

To był lokal tego samego właściciel co Olszynka Grochowska?

Tak.

Krąży o tym miejscu legenda, że ów właściciel był dosyć zmęczony niektórymi wizytami „Pershinga”, który kazał puszczać sobie zapętloną piosenkę Bajmu „Miłość i ja”.

Tak, „Miłość i ja”.

Zdjęcie klubu GO-GO w hotelu Polonia z 1993 roku, w tle budynek, w którym ówcześnie znajdował się lokal, fot. zbiory Filipa Czerwińskiego

Także dużo osób może to zszokować, bo kojarzą go głównie z piosenką „It’s my life” Dr. Albana, a tu taka romantyczna ballada Beaty Kozidrak.

Ja bym to w ten sposób skomentował, że każdy spośród nas na zewnątrz albo udaje twardziela, albo musi tak wyglądać z pewnych względów, a tak naprawdę każdy z nas jest gdzieś tam w duszy głęboko… kawałek miękkości swojej ma i tylko ukazuje ją w bardzo specyficznych, newralgicznych momentach. No i z Andrzejem było tak samo. On się akurat wsłuchał w słowa tej piosenki, ta piosenka mu strasznie przypadła do gustu. Bywało dosyć często, że dziewczyny nawet nie musiały wychodzić na rurę tańczyć, bo on po prostu sobie kazał to puszczać, grubo ponad pół północy. Szczególnie kiedy pił, no bo wiadomo, że na trzeźwo nie, bo to nie było tego fanu, nie było tego klimatu. Ale jak była kolacja i na mieście znajomi…

Kolejnym miejscem, w którym można było spotkać „Pershinga” była Baszta. Niedaleko Toru Wyścigów Konnych Służewiec, gdzie lubił zawitać na obiad przed wyścigami, czy później po wyścigach.

Tylko że on tam bywał dwa razy w tygodniu, bo wyścigi były dwa razy w tygodniu. Może chodził sam, ale ja nie pamiętam, może mam po prostu słabą pamięć, ale dwa razy w tygodniu na pewno, bo było tak niejednokrotnie, że dojeżdżałem do niego, jego samochód zostawał tam pod Basztą, a moim samochodem jechaliśmy na wyścigi. Albo zostawiałem swój i jako kierowca jechałem jego samochodem. Po wyścigach wracaliśmy, bo jak było dobrze, to było dobrze, jak było nie dobrze, to pewni dżokeje musieli przyjechać, się wytłumaczyć, czemu nie wykonali poleceń. Naprawdę autentycznie tak bywało! No ja byłem w szoku. Ja myślałem, że tam za chwileczkę będzie jakaś licytacja i tak dalej… A on sobie po prostu z nimi ustalał, dlaczego zrobiłeś tak, a tak, a nie inaczej? Aczkolwiek, nie widziałem nigdy, nie zdarzyło się, nie przy mnie, żeby za to, że on tam przegrał jakieś pieniądze, to obciążał ich tymi pieniędzmi, pomimo że wcześniej było ustalone kto, co ma zrobić.

Czyli to nie jest plotka, że „Pershing” czasami znał wynik wyścigów już z góry?

Nie. On tam rywalizował ze swoim bratem. Nie wiem, po co ta rywalizacja była, zawsze mnie to zastanawiało, kiedy można było zawiązać spółdzielnię, zrobić ze trzy, cztery strzały, a oni grali przeciwko sobie.

To jakie jeszcze miejsca były, w których można było spotkać „Pershinga” w ciągu dnia? Jak na przykład chciałbyś go znaleźć, a nie możesz się do niego dodzwonić, to gdzie byś pojechał, żeby go odszukać?

W Marriotcie codziennie wieczorem, przed Polonią. Tak, bo w Polonii siedział do pewnej godziny, a potem szedł do Marriottu, jak już miał kasyno i hulało to kasyno, to zawsze przy wejściu do kasyna jeden taki stolik stał indywidualnie, oprócz tego, że inne stały w rzędzie z boku. Jeden stolik stał z boku i on tam siedział. Ja byłem z nim dwa razy tylko, jak on grał. A tak no to grube pieniądze pożyczał na procent i to przeważnie byli ludzie, których widywałem gdzieś tam na okładkach gazet, albo trafiali się i z telewizji. Ja to w ogóle w szoku byłem, że nagle przychodzą i biorą po 10-15 tysięcy dolarów. A zdarzało się bardzo często, że musiałem po prostu jechać gdzieś te pieniądze wziąć, bo mu zabrakło.

Ponoć ten stolik był zarezerwowany dla niego.

Taki konfesjonał.

Taki konfesjonał czy powiedzmy miejsce biznesowe, które było zarezerwowane tylko dla niego i dla jego petentów. Natomiast wiem, że „Pershing” lubił pod koniec lat 90., 98-99 rok, zawitać wieczorem do klubu Spartakus, który był przy ulicy Żwirki i Wigury.

A to jest kolejne miejsce, kolejny klub go-go, gdzie dziewczyny tańczyły. Tylko to miejsce było o tyle fajniejsze, lepsze, bo było z takim patio, które wychodziło na park, na Pola Mokotowskie, gdzie nawet jak samochodami podjechaliśmy od drugiej strony, to tych samochodów nie było widać. A z ulicy w ogóle nie było widać lokalu. Więc ten lokal był bardziej incognito.

Był osłonięty zielenią.

Zielenią i wejście było zupełnie od Pól Mokotowskich, więc ciężko było tam… Jakby ktoś szedł ulicą, to nawet by nie miał pojęcia, że tam jest klub, bo nie widziałem tam nigdy żadnych neonów typu go-go Klub Spartakus, tak jak teraz Jeff’s jest oświetlony.

Bo w tym miejscu znajduje się teraz lokal Jeff’s. Dokładnie w tym samym.

No, tylko że Jeff’s ma szyby i napis od samej ulicy, a wtedy to była po prostu ściana i wejście było od drugiej strony od parku.

Dodge caravan Andrzeja F. wysadzony w powietrze w listopadzie 1999 roku. fot. zbiory Andrzeja F.

Chciałbym teraz przejść do miejsc wyjazdowych i zacząć od tego, że przewija się często pewien mit, mówiący, że takie miejsca, jak Sopot, Mazury czy Zakopane, były miejscami neutralnymi, wyłączonymi ze wszelkiego rodzaju mafijnych porachunków. Jak się niejednokrotnie przekonaliśmy, wcale tak nie było i gdy rozmawiałem z ludźmi, którzy pamiętają tamte czasy, to także twierdzili, że o czymś takim nie słyszeli. Zresztą tę tezę potwierdził zamach w Zakopanem, gdzie zginął właśnie „Pershing”. Jakie jest twoje zdanie na temat tych neutralnych miejsc? I drugie pytanie, gdzie „Pershing” lubił bywać, jeżeli chodzi o urlopowe wyjazdy, bo wiem, że byłeś z nim kilka razy nad morzem, chociaż nie zdążyłeś za bardzo zaczerpnąć przyjemności kąpieli w Bałtyku.

Być może taka enklawa była, ale to chyba wymyślili ludzie dla potrzeb komercyjnych, bo znając ten świat, znając to środowisko, to ja miałem takie wrażenie, że każde miejsce jest dobre, aby się udało… Więc nie wiem, kto to wymyślił, prawdopodobnie prasa, żeby się dobrze to czytało i sprzedawało. Nigdy nie słyszałem od żadnego kolegi z tamtych lat, nigdy nie słyszałem, żeby ktoś potwierdził taką teorię. Ładnie to brzmi oczywiście, „zasadowo” strasznie brzmi, ale towarzystwo było bardzo zróżnicowane, środowisko bardzo zróżnicowane. Oczywiście było kilka osób, które miało kodeks, sztywne zasady i honor ponad wszystko, ale nie dało się na dłuższą metę tego wszystkiego kultywować, pielęgnować. Takim kolejnym miejscem mogą być Mazury, a na Mazurach został zastrzelony i to z zimną krwią syn Mańka Klepaka, Jacek.

Więc wydaje mi się, że wymyślił to ktoś, kto chciał, żeby jego historie się dobrze sprzedały, ale nie sądzę, żeby to był ktoś ze środowiska, bo wspomnieli o górach, wspomnieli o morzu, a nie wspomnieli o Mazurach, nie wspomnieli o Bieszczadach, nie wspomnieli o kilku innych polskich krainach, bo wiadomo było, że w góry i nad morze najczęściej się wyjeżdżało na wczasy. Czy zwykły Kowalski, czy jakikolwiek oligarcha, czy jakiś inny przestępca. Więc nie, osobiście uważam, że to jest bujda na resorach.

Celowo o to pytam, bo ostatnimi czasy ponownie pojawia się temat zabójstwa „Pershinga”, między innymi za sprawą tego, że znany polski reżyser Patryk Vega wziął się za odtworzenie tamtych wydarzeń w filmie i w komentarzach w ostatnich dniach często widziałem takie stwierdzenia, że zabito „Pershinga” w miejscu, gdzie nie miało dochodzić do porachunków mafijnych. Wydaje mi się, że przez to, że ludzie biorą wiedzę na przykład tylko z jednego serialu dokumentalnego, to później takie mity przewijają się i trwają w nieskończoność. Więc fajnie, że możemy to ukrócić.

Dam taki przykład zwykły, dlaczego to może być mitem. Odniosę się do super serialu „Odwróceni”. Pierwsza część. Tam były tak pomieszane osoby, tam były tak pomieszane zdarzenia, że wszystkie zdarzenia zostały przypisane w tym serialu Pruszkowowi. A ja mam wiedzę, że kilka grubych spraw, jak na przykład z tymi rublami, to jest bardzo, bardzo gruba i koronkowa robota nie wołomińskich, ząbkowskich. A zostało to przypisane w celach komercyjnych dla Pruszkowa, bo Pruszków bardziej komercyjny był i bardziej medialny.

Zostało to mocno uproszczone przede wszystkim.

No i tutaj jest to przykład odnośnie tych miejsc. Narrator tylko czyta. Ktoś to musiał napisać, ktoś to musiał poddać i prawdopodobnie są to ludzie wykształceni, którzy wiedzą, jak zatrzymać tego słuchacza, czy tego widza w tym momencie, przy tym materiale, albo jak spowodować, żeby on polecił kilku innym osobom, żeby to się samo nakręcało do oglądania, bo wiadomo, że im więcej wyświetleń, tym lepsza kasa i popularność. Także o tak bym to skwitował.

Miejsce zamachu na Andrzeja Kolikowskiego i krzyż upamiętniający tamto zdarzenie, fot. zbiory Filipa Czerwińskiego

Przejdźmy teraz do wyjazdów „Pershinga”, o których wspomniałem wcześniej, bo miałeś na przykład okazję jechać z nim po s-klasę jechać do Trójmiasta. Opowiedziałeś mi też ciekawą anegdotę, która zresztą jest w książce, o tym, jak „Pershing” wzywał posiłki na Hel, bo wszedł w konflikt z jednym z ochroniarzy z bramki, a był tam sam.

Poniosło jednego z bramkarzy. Andrzej poszedł tam z taką młodą siksą. To było lato. No i ochroniarz po prostu lekceważąco spojrzał na niego, zobaczył jakiegoś łysego, starszego gościa w okularach. Starszy pan, więc go odepchnął, pogonił. Tam go gdzieś chyba kopnął delikatnie i natychmiast telefon. Ja dostałem, koledzy inni też dostali i tak jak staliśmy, zapakowaliśmy się do samochodów i w zasadzie na sygnale pojechaliśmy na Hel. I nagle się okazało, że facet, który bardzo prężnie nosił kurtkę Flayersa, uciekając po plaży, podobno tę kurtkę gdzieś w krzakach schował. Nigdy więcej się tam nie pojawił, a potem, jak sobie uświadomił, kogo obraził, w jaki sposób obraził i jakie to reperkusje sprowadziło, bo też tego nie wiem, to może być bujda, ale jeden z tych namiotów tanecznych został podobno zneutralizowany, ale ja się nie wypowiadam, bo po prostu nie wiem, jak tam było do końca.

Więc no to była ciekawa historia, bo jak pojechaliśmy, już wszystko się rozeszło po kościach i nagle się okazało, że pan Andrzej wsiada do samochodu, a nie ma saszetki. Był tak zakręcony, był tak rozentuzjazmowany, że saszetkę, tam było chyba z 25 tysięcy dolarów, położył na dachu własnego samochodu. I pojechał. I ta saszetka spadła, jak zadzwonił do nas do samochodu, do drugiego samochodu, to my stanęliśmy dęba i biegiem. Z powrotem biegliśmy i ktoś po prostu znalazł tę saszetkę i mówi, że zaczął szybko iść w tamtą stronę, zaczął wołać, bo chciał oddać tę saszetkę, nie mając żadnej wiedzy, co tam w środku jest. Gdyby on tę saszetkę wziął i poszedł w drugą stronę, ona nigdy by się nie znalazła. Nikt absolutnie nikt niby tego nie znalazł, bo to już było ciemno. To już było po całym zdarzeniu, już emocje opadły i już szukaliśmy lokalu, gdzie jechać, świętować przyjazd, spotkanie, odprężyć się i zostać do jutra.

„Pershing” podczas jednej z wypraw do USA, fot. zbiory Filipa Czerwińskiego

Bardzo spodobała mi się też historia, w której opowiadałeś, że „Pershing” wydał rozkaz wyjazdu nad morze, na przykład do Sopotu w celu załatwienia jakiejś sprawy. Wysadziłeś go w mieście, on ruszył do lokalu, w którym miał załatwić swoje tematy, Ty ucieszony, że jesteś nad morzem, podążasz w kierunku wody. Nie zdążyłeś jeszcze zamoczyć nóg w wodzie, a tu już „Pershing” dzwoni na telefon komórkowy „Wracaj, jedziemy z powrotem, bo temat załatwiony!”.

Takich sytuacji anegdotycznych było mnóstwo. Oczywiście ktoś by powiedział, że nigdy o tym nie wspominałem, dlatego, że każde pytanie rodzi konkretną odpowiedź. No i jest jeszcze mnóstwo, mnóstwo innych historii, o których Ty mi przypomniałeś, które trzymałem w pamięci, bo one nie są do opowiadania tak po prostu, jak bajka na dobranoc, albo jak Teleranek dla dzieci. To są bardzo poważne historie i można o nich porozmawiać teraz z przymrużeniem oka, ale na tamte czasy były takie, jakbym chodził po polu minowym. Musiałem się odnajdywać.

A tutaj, jeżeli chodzi o to, o co spytałeś, no to faktycznie było tak kilka razy, nie tylko tam, bo i na Mazurach w Ostródzie, i w Olsztynie impreza jeszcze się dobrze nie zaczęła, nie zdążyłem jeszcze dobrze wysiąść z samochodu, zaparkowałem auto, wyperfumowałem się i wszedłem do lokalu, a on dzwoni do mnie i pyta się „Gdzie jesteś? Ja przy samochodzie jestem, wracaj, jedziemy już!”. I trwało to 10-15 minut, nagle się okazało, że on sobie lądował na tylnej kanapie z „myszką”, a ja musiałem lusterko odkręcić w drugą stronę, żeby… Bo on mówił, że jak ja się patrzę, i on widzi moje oczy w lusterku, to on się deprymuje i nie może z „myszką” rozmawiać. No i on był zadowolony, a ja musiałem po prostu radio głośniej zrobić, bo po prostu pan Andrzej nie życzył sobie żadnego towarzystwa.

A nad morzem, no to nad morzem było tak ze trzy razy, że już buty zdjąłem, już zamoczyłem nogi, już mówię jak taka fajna, ciepła woda jest, to się rozbiorę i musiałem na mokre nogi zakładać szybko skarpety, buty i szybko jechać, bo on już stał po prostu, już sprawa załatwiona była i nawet obiadu nie zjadł, który tam na niego czekał, no ale po prostu załatwił temat. Według mnie to miał taką charyzmę, że potrafił telefonem na drugim końcu kraju załatwić sprawę, a tym bardziej, jeżeli gdzieś się pojawił przed kimś, kto trochę go bagatelizował, trochę go zbywał, a tu nagle się okazuje, że on staje w drzwiach, no to paraliż.

Andrzej Kolikowski „Pershing” w salonie gier. fot. zbiory Filipa Czerwińskiego

No to pseudonim miał nie od parady, ten „Pershing” do niego pasował jak ulał.

Nie wiem, skąd się to wzięło, może dlatego, że był taki ruchliwy, dynamiczny, wszędzie go było pełno. Niezmęczony był, on był naprawdę niestrudzony. Nawet jak pił alkohol, to pił tak mądrze alkohol, że bardzo rzadko mi się upijał, bardzo rzadko. To były pojedyncze przypadki, że on zasypiał mi z tyłu na kanapie, ale to było tak, że przeważnie wcześniej gdzieś był w jakiejś podróży i wracał do Warszawy i było tam jakieś tam małe pijaństwo i on wypił trochę i po prostu bardziej ze zmęczenia, wypił już trochę i bardziej ze zmęczenia zasypiał, niż z alkoholu.

W książce „Pershing. Król życia” wspominałeś, że po powrocie z takiej imprezy, gdzie właśnie „Pershing” zasnął po dojechaniu do jego domu w Ożarowie, zostawałeś przy nim do końca, aż się obudził, żeby nie zostawiać go samego w aucie.

Ja nie wiedziałem za bardzo jak reagować. On strasznie impulsywny był, a ja wcale tego nie ukrywałem, że, pomimo że byłem niby zwykłym kierowcą, ja na nazywałem siebie po prostu placowy. Tak po prostu, śmiesznie, żeby to wyglądało, więc nie wiedziałem, jak on zareaguje, a byłem mu oddany jak pies. Wcale tego nigdy nie ukrywałem, z tego tytułu miałem niejednokrotnie jakieś tam nieprzyjemności, które teraz po latach wychodzą. Tak można bardzo śmiało uznać, że eureka, że doznałem eureki, na temat tego, co kiedyś było w sposób bardzo zawoalowany czynione.

No to zostawałem, przynosiłem mu ja, albo jego pasierbica przynosiła kocyk poduszkę i pan Andrzej zostawał na noc w samochodzie, tylko buty mu zdejmowałem, a ja spałem w takiej oranżerii. Spałem tam do rana, a potem rano pan Andrzej przychodził zdziwiony do domu i się pyta, co ja tu robię. Ja mówię, no pan Andrzej spał w samochodzie, a ja spałem w domu. Śmiał się oczywiście i pytał się, czy nie dotknąłem tam Agnieszki albo tej pasierbicy. Nie pamiętam, jak ona ma na imię, bo odzywała się do mnie ostatnio na messengerze i muszę się z nią spotkać, bo bardzo, bardzo ona chce się spotkać i porozmawiać o tamtych czasach. Więc może będzie jeszcze kilka fajnych anegdot powracających do klimatów tamtych czasów, jeżeli chodzi na przykład o gości domowych niespodziewanych.

„Florek” pod domem Kolikowskiego w Ożarowie, fot. zbiory Filipa Czerwińskiego

Tu warto powiedzieć, że „Pershing” w swoim domu w Ożarowie nie mieszkał ze swoją córką, tylko ze swoją konkubiną i z jej córką, czyli swoją pasierbicą.

Tak. Ja jak tam przyjeżdżałem, to w pewnym momencie byłem traktowany jak domownik. Także jak przyjeżdżałem, to „czego się napijesz, co zjesz”. A po pewnym czasie, jego konkubina prosiła, że jak będę jechał, to żebym chociaż na domowy zadzwonił i żebym powiedział, co bym zjadł. A jak ja przyjeżdżałem tam do domu, to się okazało, że zawsze trafiała. No bo ja nie byłem nigdy wymagający i jadłem zawsze to, co Andrzej lubił.

A co lubił Andrzej jeść?

Proste jedzenie. Na śniadanie klasycznie, jakaś tam jajecznica, parówki, jakaś sałatka z ogórka, pomidora, jakieś tam proste rzeczy. Jak na mieście gdzieś jedliśmy w knajpie, to nie miał jakichś specjalnie wyszukanych potraw, lubił Chateaubriand. Bardzo lubił, bo to wtedy było na czasie. A tak to co, jak gdzieś do lokalu szliśmy jakiś rosół, flaki, bo on lubił takie rzeczy. Nie wiem, może ja po prostu nie przywiązywałem do tego wagi, no bo to zwykłe były tylko kulinarne takie zachcianki. No ale teraz po tylu latach to ja po prostu nie pamiętam tego wszystkiego, bo to nie było do niczego potrzebne.

Wracając na moment do tych wyjazdów, powiedzieliśmy, że jeździł do Sopotu, jeździł do Zakopanego na narty. Ty z nim byłeś też na dalszym wojażu, w Wiedniu.

Nie no byłem dwa razy z nim w Wiedniu. Gdzie nie miałem pojęcia, że człowiek, do którego jedziemy, to jest, potem będzie z pierwszych stron gazet. On go określał jako Wiedeńczyka, a potem się okazało, że to jest po prostu ten pan.

Czyli „Baranina”.

„Baranina”.

Wiadomo, że ci panowie utrzymywali kontakty ze sobą.

Dwa razy byliśmy. Raz podjechaliśmy pod dom, to on wyszedł do nas. Czekał na niego kierowca. Nie jechał z nami, tylko jechał innym autem. Raz byliśmy pod domem, ale pojechaliśmy do knajpy. Ja siedziałem zawsze dwa stoliki dalej, bo mnie nigdy nie interesowało, o czym rozmawiają. Taka po prostu zasada. I potem drugi raz też byliśmy, to tak pamiętam, że dosyć szybko jechaliśmy, bo jakiś tam interes był bardzo ważny, ale to dwa razy go tylko widziałem. I dopiero przy zabójstwie Jacka Dębskiego, jak zobaczyłem twarz na zdjęciu, uświadomiłem sobie, że ja sąsiadowałem stolikami z człowiekiem, o którym w ogóle nie miałem pojęcia. Starszy pan, jeszcze starszy, niż Andrzej „Pershing”. Nobliwy, elegancko przystrzyżony, w okularkach z teczuszką, w marynarce. Nigdy bym nie przypuszczał, że to jest „Baranina”.

Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiał Filip Czerwiński – właściciel portalu online-mafia.pl, autor książek „Pershing. Król życia”(2019) i „Śladami polskich gangsterów”(2020), twórca kanału „Mafia PL” oraz podkastu „Mafijne historie”.

Dokładne lokalizacje większości wymienionych w rozmowie lokali i miejsc znajdziesz w książce „Śladami polskich gangsterów” dostępnej na stronie:https://mafiashop.pl/

 

 

1 komentarz
  1. Ela mówi

    W tamtym czasie pracowałam w kasynie hotelu Marriott.
    Zupełnie nie pamiętam aby Pershing miał osobny stolik. Owszem, często dla „grubych” graczy otwiera się osobne stoły o podwyższonych limitach, tyko dla tych graczy, ale nie jest to zawsze ten sam stół.
    Pan Andrzej przychodził dość regularnie ale co jakiś czas, nie codziennie.
    Był dość obcesowym w zachowaniu człowiekiem.
    Dzięki tej pracy całe „miasto” nas znało, czuliśmy się bezpiecznie, wszędzie mieliśmy wstęp i nieraz imprezowaliśmy w tych samych lokalach, nie szukając z ludźmi z miasta bliższego kontaktu. Chodziły słuchy, że to się mogłoby się źle skończyć dla dziewczyn.

Zostaw odpowiedź