Zbigniew K. ps. „Ali”

fot. Członkowie grupy pruszkowskiej Ali, Malizna, Masa, mat. prasowe
1 47 008

Mit mafii pruszkowskiej, który przez lata namiętnie podsycała prasa, zaczął kształtować się już w latach ’70.  Wówczas to, twardą ręką, w Pruszkowie i okolicach, bandyckie rządy sprawował Ireneusz P. zwany „Barabaszem”. Silny, postawny przestępca, skupił wokół siebie, podobnych do niego rzezimieszków z kryminalną przeszłością. 

Gangsterzy nie dokonywali przesadnie wyszukanych przestępstw. Zajmowali się głównie napadami, włamaniami, kradzieżami i pobieraniem haraczu od drobnych złodziei, działających na ich terenie.

Należy jednak przyznać, iż ci przestępcy, trzymali się swoich bandyckich zasad, stawiając lojalność i honor na pierwszym miejscu. Te przestępcze wartości, z czasem jednak runęły jak domek z kart, a pod koniec lat ’90 praktycznie o nich zapomniano.

Ireneusz P. i jego podwładni nie musieli specjalnie przejmować się o swoje bezpieczeństwo. „Barabasz” znany był z doskonałych układów z milicją, a wspólne libacje bandytów z mundurowymi nie były niczym wyjątkowym. Często widywano ich razem w pruszkowskiej restauracji „Urocza”.

Ten wygodny dla obu stron układ, zakończył się w 1991 roku wraz z tragiczną śmiercią „Barabasza”, który rozbił samochód na trasie między Pruszkowem a Komorowem.

Ireneusz P. zostawił jednak po sobie zalążek organizacji, która w ciągu kilku lat rozlała się po całym kraju oraz zaufanych ludzi, takich jak Parasol, Śledź, Dziki, Kajtek czy Ali.

Ten ostatni czyli Zbigniew K. ps. Ali, w pruszkowskiej ferajnie posiadał wysoki status. Był powszechnie szanowany i uznawany za silnego i charakternego.

fot. Ali, facebook/JaroslawSokolowski

Miał też dobry kontakt z młodszymi przestępcami, którzy cenili go za pragmatyczne podejście do interesów. Jego syn „Renek” także gangster, stał się przy okazji szwagrem Jarosława S. ps. „Masa”.   „Ali”, po ośmiu wyrokach skazujących, nawiązał także wiele przydatnych znajomości w przestępczym półświatku.

To właśnie on po śmierci „Barabasza” wysunął się na pierwszą pozycję w przestępczej hierarchii Pruszkowa. Otworzył kilka legalnych interesów i szybko pomnażał swój majątek.

Miał jednak pewną wadę. Mówiono o nim, że  jest szefem, bez podwładnych. Mimo tego, że mógł skrzyknąć sporą grupę chłopaków, to na co dzień sam zajmował się interesami.

Tę sytuację, wykorzystał inny z pruszkowskich watażków starszego pokolenia – Janusz P. ps. Parasol.

O szczegółach tych wydarzeń opowiada Mariusz Sz. ps. „Szlachet”, autor książki „Miasto Młodych Wilków”.

Oto fragment opowieści „Szlacheta” o pozbawieniu „Aliego” pozycji bossa Pruszkowa:

„- Po wydarzeniach w hotelu George w Pruszkowie pojawiły się pogłoski, że władzę nad miastem przejął Zbigniew K. ps. „Ali”, który także wywodził się ze słynnej bandy „Barabasza”, podobno nawet to on był jej mózgiem. Tym razem stało się o nim głośno, ale w pozytywnym tego słowa znaczeniu.

Był szanowany i poważany przez półświatek bardziej niż „Barabasz”, który także wyszedł z więzienia. „Ali” był traktowany jako ten najmądrzejszy, co potwierdzał fakt, że nie zabrał się ponownie za gangsterkę, tylko otworzył legalny interes, do spółki z Januszem M., czyli pierwszy całodobowy sklep monopolowy znajdujący się przy głównej ulicy w centrum Pruszkowa.

Janusz nie był gangsterem, pracował wiele lat w USA, po czym wrócił do Polski i otworzył ekskluzywną jak na tamte czasy pijalnię piwa, nazwaną przez nas Marriott.

fot. Tu znajdował się „Mariott”, Mafia PL

W tamtych czasach można było pokusić się o stwierdzenie, że był to ekskluzywny lokal – nowoczesny wystrój, na środku dwa stoły bilardowe, pod sufitem podwieszony duży telewizor podłączony do anteny satelitarnej. Nowości filmowe i muzyka z MTV urozmaicały spotkania przy piwie i podnosiły prestiż tego miejsca.

„Ali” miał syna Ireneusza K. ps. „Renek”, który był moim kolegą. „Renek” mieszkał obok naszego osiedla, nieraz przesiadywał z nami w łodzi, jeździliśmy wspólnie na dyskoteki. Ogólnie mówiąc, trzymał sztamę z osiedlem Kopernika. „Renek” zaproponował mi i mojemu koledze Mariuszowi ps. „Krajan” pracę w charakterze sprzedawcy w sklepie swojego ojca.

Obydwaj z kumplem chętnie przystaliśmy na tę propozycję, a w moim przypadku była to pierwsza praca po zakończeniu nauki w zasadniczej szkole zawodowej.

Na spotkaniu z ojcem „Renka” i panem Januszem uzgodniliśmy wspólnie, że będziemy pracować głównie na nocnych zmianach, czyli w godzinach 22.00–6.00. Szybko nauczyliśmy się nowego fachu, praca ta nam odpowiadała, dawała satysfakcję, a wielu kumpli zazdrościło mi i „Krajanowi”, że mamy zaszczyt pracować i pomagać w biznesie domniemanemu bossowi naszego miasta.

Sklep przylegał bezpośrednio do pijalni piwa „Marriott” i połączony był wspólnym zapleczem. Zaopatrzony był bardzo dobrze w różne rodzaje alkoholi, nie miał tylko koncesji na sprzedaż papierosów.

fot. sklep monopolowy, lata 90-te, zdjęcie poglądowe, pewex.pl

W sklepie po godzinie 20.00 cena zakupu alkoholu wzrastała o dwadzieścia procent i utrzymywała się do 6.00. Było to legalne i zrozumiałe dla klientów, którzy chcieli kupić alkohol późnym wieczorem lub w nocy.

W związku z tym, że co drugi klient chciał kupić papierosy, których nie było w sklepie, zapytaliśmy z kumplem „Alego” (oczywiście zwracaliśmy się „panie Zbyszku”), czy możemy kupować swoje papierosy i sprzedawać je w nocy z marżą. „Ali” się zgodził, tylko przykazał nam, żebyśmy sprzedawali papierosy w godzinach nocnych, a policji bez marży.

W weekendowe noce potrafiliśmy sprzedać kilkadziesiąt paczek papierosów w narzuconej przez nas dowolnej cenie umownej, często wyższej od pięćdziesięciu do stu procent od ceny, którą oferowały kioski Ruchu.

Dla mnie była to idealna praca, bo dzięki sprzedaży papierosów z tak wysoką marżą zarabiałem dwa razy więcej niż mój ojciec w państwowej fabryce. „Ali” otworzył ten sklep w najlepszym okresie, ponieważ w ciągu jednego roku, były dwie podwyżki alkoholu, które narzucił rząd.

W związku z tym była to idealna okazja, by zarobić dużo forsy.

Któregoś wieczoru do sklepu przyjechał facet z zaplecza politycznego ówczesnej władzy i na naszym zapleczu rozmawiał z „Alim” i Januszem.

Mówił, że finalizuje już dla nich pożyczkę z banku, aby mogli kupić spore ilości alkoholu przed planowanymi podwyżkami. Kiedy „Ali” z Januszem dostali już kredyt i mieli do dyspozycji dużo gotówki, zamawiali samochody ciężarowe z wódką, które często rozładowywaliśmy za dnia. Skrzynki z wódką wstawialiśmy do wszystkich ich znajomych, którzy mieli dom lub garaż. Do pomocy braliśmy naszych kumpli, o co prosił nas „Ali”.

Dawał dobrą kasę za tę pracę, ale równie ważny był uścisk dłoni samego bossa i zaproszenie wieczorem na piwo do sąsiedniej pijalni.

fot. Miasto młodych wilków

Wieczorową porą pod zaplecze sklepu podjeżdżali znajomi „Alego” i wstawiali swoje skrzynki. Była to oczywiście podrabiana wódka, którą ja z kolegą sprzedawaliśmy na nocnej zmianie przeważnie klientom będącym już pod wpływem alkoholu.

Co do tej kwestii „Ali” miał do nas zaufanie i przykazał nam, że nie wolno o tym z nikim rozmawiać. Nawet sami próbowaliśmy tę wódkę, która robiona była z niemieckiego spirytusu, i muszę przyznać, że smakowała lepiej niż niektóre berbeluchy krajowej produkcji.

Pamiętam jedno śmieszne wydarzenie. „Ali” wszedł kiedyś do „Marriottu” i zapytał donośnym głosem: „Potrzebuję czterech silnych chłopaków, bo będę jechał po kasę!”. Poderwało się z miejsca około dziesięciu chętnych, bo pomoc „Alemu” to przecież był zaszczyt. „Ali” wybrał czterech chętnych, wsiedli do auta i pojechali po kasę.

Po dwóch godzinach okazało się, że „Ali” pojechał po kasę, ale taką pancerną, mającą służyć jako sejf w sklepie. Kasa ważyła około dwustu pięćdziesięciu kilogramów i dlatego potrzebował czterech silnych mężczyzn.

Kiedy zmęczeni i spoceni panowie wnieśli do sklepu szafę pancerną, sami się śmiali, że „Ali” ich nieźle podpuścił, bo myśleli, że jadą z nim jako obstawa, a pojechali jako tragarze. „Ali” oczywiście dobrze wynagrodził dzielnych tragarzy i dodatkowo zaprosił ich do stolika na zimne piwo.

Jeśli ktoś obserwował „Alego” z boku od momentu, kiedy wszedł w biznes z alkoholem, mógł sobie pomyśleć, ten facet to jest gość, że wszyscy go szanują, kłaniają mu się w pas i żyje jak pączek w maśle. Sam tak kiedyś myślałem, ale tylko do pewnego momentu.

Był spokojny wieczór, a my jak zwykle siedzieliśmy w naszej łódce. W pewnym momencie zauważyliśmy, że wzdłuż bloku, w którym mieszkał „Bysio”, biegnie w naszym kierunku jakiś chłopak. Kiedy się zbliżył, zobaczyliśmy, że to Grześ – kumpel, którego poleciłem  Januszowi i „Alemu” na swoje miejsce w ich sklepie. Zatrzymał się koło nas lekko zdyszany, lecz wyraz jego twarzy był bardzo dziwny, tak jakby przerażony. Pierwsze słowa, jakie wypowiedział, to:

– Poczęstujcie mnie papierosem, bo muszę zapalić.

– Grzesiek, co się stało? – zapytał któryś z chłopaków.

Zauważyłem, że kiedy Grzesiek przykładał papierosa do ust, trzęsły mu się ręce jak jakiemuś pijaczkowi w delirium.

– Mów! – krzyknąłem do niego. – Co się stało?!

Grzesiek zaciągał się mocno papierosem i zaczął opowiadać.

– Przyszedłem do pracy na drugą zmianę. W sklepie był mały ruch i trochę się nudziłem. Kiedy na półkach zacząłem ustawiać butelki z wódką, przyszedł „Ali”. Powiedział tylko cześć i poszedł na zaplecze. Po jakiś trzydziestu minutach wyszedł z zaplecza i zaczął przechadzać się po sklepie w tę i z powrotem. Był jakiś smutny, zamyślony i mało rozmowny, zupełnie inny niż na co dzień.

Poszedł znów na zaplecze i nie wychodził z niego przez kolejne pół godziny. Do sklepu przyszedł „Bulik” (kolega „Alego”) i zapytał mnie, czy jest Zbyszek. No to mu mówię, że jest i siedzi na zapleczu. „Bulik” poszedł do niego i rozmawiali o czymś około piętnastu minut. Po tym czasie wyszli z zaplecza i usiedli razem przy tej krótszej ladzie.

Zbyszek poprosił mnie, abym podał mu butelkę wódki i wodę gazowaną. Rozlał do szklanek wódkę, popitkę i walnęli po lufie. Cały czas rozmawiali szeptem, tak że nic nie słyszałem. Zresztą co jakiś czas ktoś wchodził do sklepu i musiałem go obsłużyć. Nagle ktoś otworzył drzwi i w progu zobaczyłem „Krzysia” i „Parasola”.

fot. Ryszard P. „Krzyś”

– Parasol jest na wolności? – przerwał Grześkowi jeden z kumpli.

– Dobra, mów dalej – wtrąciłem.

– „Parasol” krzyknął: „Wyłaź ze sklepu!”, a „Krzyś” ryknął: „Ale to raz!”. „Ali” wstał z krzesła, a „Bulik” spierdolił zapleczem do pijalni. „Ali”, gdy szedł do nich, zdjął swoje złote okulary i położył przy mnie na ladzie. W progu chwycili go za chabety i zamknęli drzwi. Ja pierdolę, jak mu dojebali! Widziałem to przez moment, gdy spojrzałem w szybę od ulicy. Potem schowałem się na zapleczu.

– Co ty pierdolisz, Grześ? Jak to? Za co? – Padały nasze pytania.

– No nie wiem, kurwa, za co. Mówię wam, jak było. Ja pierdolę! Mówię wam…

– I co ze Zbyszkiem?

– Nie wiem, wyszedłem ze sklepu przez zaplecze, jak go napierdalali. Bałem się, teraz też się boję. Oni weszli jeszcze do Marriotta, ale wszyscy spierdolili. Przybiegłem do was, bo nie wiem, co robić.

– Kurwa, co robimy?! – rzucił któryś z chłopaków. – Dawajcie, idziemy zobaczyć, co się dzieje pod sklepem!” *(Miasto młodych wilków, 2018 r., Mariusz Sz. ps. Szlachet)

************************************************

Pod sklepem jednak nie działo się już nic.

Pobicie przez „Parasola” i „Krzysia” zakończyło panowanie „Aliego”, który po tym wydarzeniu, na dobre wycofał się z interesów. Jak podają różne źródła, gangsterzy prawdopodobnie uważali Zbigniewa K. za policyjnego konfidenta i postanowili usunąć go z bandyckiej ferajny.

 

1 komentarz
  1. Wojtek mówi

    I jak dobrze to dla niego wyszło. Cieszy się wolnością a oni gniją albo w piachu albo w kiciu.

Zostaw odpowiedź